niedziela, 13 lipca 2014

Samotny Wilk: Rozdział 5

Ciemność. Ból. Chłód. Palący chłód.
Z trudem otworzyłam oczy, najpierw kilkakrotnie mrugając. Myślałam, że pomoże mi to dowiedzieć się, co do diabła się ze mną działo, ale myliłam się. Przed oczami migały mi rozmaite kształty. Żaden jednak nie był wystarczająco wyraźny, aby rozpoznać w nim coś konkretnego. Dlatego też znów je zamknęłam, tym razem nie zdobywając się na wystarczająco dużo siły, aby spróbować po raz kolejny unieść powieki.
***

- Czuję się dobrze – po raz kolejny zapewniłam rodziców, którzy wpatrywali się we mnie ze zmartwionym wyrazem twarzy. – Naprawdę – widziałam jednak, że mi nie uwierzyli.
- Nasz sąsiad twierdzi, że był świadkiem twojego omdlenia. To cud, że nie natrafiłaś na kamień albo krawężnik. Nicole, mogłaś zginąć! – matka wydawała się być wstrząśnięta.
- Co ty… - urwałam w połowie, nie chcąc kończyć zdania, zawierającego na końcu przekleństwo. Ojciec błędnie to odczytał. Jak zwykle.
- Pewnie nic nie pamiętasz – powiedział po krótkim namyśle, uśmiechając się uspokajająco. – Poszłaś na spacer. Cała ta sytuacja z Liv…
- Liv! – przerwałam mu, wytrzeszczając oczy. – Gdzie ona jest?!
- W szpitalu… Tego też nie pamiętasz? – moja rodzicielka była na skraju depresji.
- Chcę do niej jechać!
- Nick, wszystko ci wyjaśnimy, tylko bądź cierpliwa…
- Do jasnej cholery, pamiętam! Zabierzcie mnie do niej jak najszybciej! – krzyknęłam, nie mogąc powstrzymać tłumionych dotąd emocji. Rodzicom niespecjalnie spodobało się przekleństwo, bo zmarszczyli złowrogo brwi. Oboje. Cudownie. Nie dość, że o mało nie zginęłam z rąk, a raczej kłów wampira, to jeszcze mam przerąbane w domu.
Gwałtownie zachłysnęłam się powietrzem, przypominając sobie spotkanie z Jamesem. On… całował mnie po szyi. Albo gryzł. Gryzł. ON PIŁ MOJĄ KREW.
Moja ręka automatycznie powędrowała w miejsce, w którym powinna widnieć rana, świadcząca o tym, że nie zwariowałam. Że wampiry istnieją, a James był jednym z nich. Nie wyczułam nic prócz nietkniętej, gładkiej i jakże delikatnej skóry. Jakim cudem nie pozostawił po sobie nawet najmniejszego śladu? Ciągle pamiętałam niesamowity, palący ból w momencie ukąszenia. Ten mężczyzna był bestią – pomyślałam, przypominając sobie jego twarz. Dziwiło mnie tylko dlaczego nie kazał mi zapomnieć.
Ojciec wziął kluczyki od samochodu i wyszedł z domu. Powlokłam się za nim, myślami nadal przebywając jednak całkowicie gdzieindziej. Zajęło mi kilka minut, zanim zorientowałam się, że straciłam przecież przytomność. Nie miał czasu, aby mnie zahipnotyzować. Musiał uratować mi życie. Czy raczej nie dopuścić do mojej śmierci. Ale jak on tego dokonał?
Stanęliśmy przed budynkiem szpitalnym. Porzuciłam na moment ponure rozmyślania o stworzeniach, które nigdy nie istniały i istnieć nie powinny, zamiast tego rzucając się w stronę drzwi wejściowych.
- Przepraszam – zaczepiłam jedną z przechodzących obok mnie pielęgniarek. – Gdzie znajdę Livette Tewor?
- Pokój 209, na drugim piętrze – uśmiechnęła się do mnie pocieszająco, co jednak odniosło przeciwny skutek. Skoro chciała mnie pocieszyć, to czy nie oznaczało to, że Liv była w kiepskim stanie? Oczy zaszkliły mi się, ale grzecznie podziękowałam i szybkim krokiem ruszyłam w stronę windy. Dalsza część zadania poszła mi sprawnie. W ciągu kilku sekund stanęłam pod drzwiami z numerem 209, ale zanim zdążyłam je uchylić, poczułam ciężar na lewym ramieniu.
- Przykro mi, ale w chwili obecnej nie można nikomu odwiedzać panny Livette – patrzył na mnie młody mężczyzna. Bez wątpienia był lekarzem. Jego wzrok wyrażał współczucie, ale i zadziwiający spokój. Pełen był uczucia. Przełknęłam gulę, która zaczynała tworzyć mi się w gardle.
- Czy coś jest nie tak? – zmarszczyłam brwi, odwracając się do niego przodem, a on zabrał rękę.
- Arthur Maxfield – przedstawił się, ujmując moją dłoń, a ja odwdzięczyłam mu się podaniem mojego imienia i nazwiska. – Naprawdę współczuję, ale nie mogę udzielić pani żadnych informacji na ten temat. Rozumie pani, prawda? – pokiwałam głową, odwracając wzrok, bo do oczu cisnęły mi się łzy.
- Hej – chwycił mój podbródek, obracając moją twarz w swoją stronę. Zrobił to niewyobrażalnie delikatnie, ale jednocześnie pewnie. Wiedział, czego chciał, czym bardzo mi zaimponował. – Proszę się nie łamać. Jeżeli pani to pomoże, to panna Tewor będzie przenoszona za pół godziny, więc ma pani okazję ją zobaczyć – uśmiechnął się delikatnie, widząc jak zmienia się mój nastrój. – Ale jakby ktoś pytał, to nie ja pani o tym wspomniałem – mrugnął do mnie figlarnie, uśmiechając się szerzej, po czym zaczął powoli iść korytarzem.
- Panie Maxfield? – odwzajemniłam jego uśmiech, kiedy się do mnie odwrócił. – Dziękuję.
- Proszę mówić do mnie Arthur – jego oczy błyszczały.
- Nicole – przygryzłam wargę, nieco zakłopotana spojrzeniem, jakie mi rzucił. Zauważył to, co tylko go rozbawiło.
- Do zobaczenia – uśmiechnął się czarująco, tym razem naprawdę odchodząc.

***

Siedziałam na szpitalnych krzesełkach, kontemplując, czy Arthur był blondynem czy szatynem, kiedy z pokoju 209 wysunęło się wysokie łóżko. Było ono inne niż wszystkie jakie do tej pory widziałam, co mocno mnie zaniepokoiło. Na łóżku leżała Liv. Jej włosy zwisały po jego obu stronach, a ręce i nogi przykryte były cienką kołdrą. Nie była rozłożona ona naturalnie, ale starannie upchnięta po obu stronach leżanki, jakby miała coś ukrywać. Przez moment nic nie było dla mnie zrozumiałe, gdy nagle moja przyjaciółka szarpnęła się mocno w spazmie bólu, odkrywając jedną ze swoich dłoni. Była przypięta do łóżka skórzanym pasem. Nie mogłam dłużej usiedzieć w miejscu. Zerwałam się na równie nogi, wykrzykując jej imię i wpadając pomiędzy prowadzących ją lekarzy. Mocno ścisnęłam jej ramię, a moje oczy zaszły łzami. Spojrzała na mnie nieprzytomnie, lecz kiedy zorientowała się, że nie jestem kolejną pielęgniarką, szerzej otworzyła oczy.
- Jutro! Nicole, musisz się pospieszyć! Piwnica Marley’ów! Błagam cię, zrób to dla mn… - przerwała, wydając z siebie przerażający krzyk bólu i rozpaczy. Byłam pewna, że nie ma siły dalej z tym walczyć.
- Nie zostawiaj mnie! Nie waż się mnie zostawiać! – potrząsnęłam nią, ale to nic nie dało. Wokół siebie słyszałam stanowcze głosy, które widocznie bardzo chciały mi coś przekazać, ale teraz liczyła się tylko Liv. Dopóki nie zostałam odciągnięta na bok. Ktoś chwycił mnie w talii. Jego uścisk był subtelny, ale pewny. Nie puścił mnie nawet wtedy, gdy łóżko mojej przyjaciółki zniknęło za rogiem. Wówczas to uświadomiłam sobie, że jakimś cudem znalazłam się na dworze, w dodatku za szpitalem. Gwałtownie odwróciłam się, zamierzając przyłożyć nieznajomemu w brzuch, bo w końcu nie powinien wtrącać się w nieswoje sprawy, ale jakimś cudem zdążył mnie powstrzymać. Patrzyłam w topazowe oczy Arthura.
- Przepraszam – zadrżałam lekko, bynajmniej nie z zimna czy strachu. I on o tym wiedział.
- Nic się nie stało – uśmiechnął się, lekko zsuwając dłonie na moje biodra. Nie zareagowałam. Jakoś mi to nie przeszkadzało. Powietrze zrobiło się gęstsze. Teraz, kiedy ten młody lekarz stał tak blisko mnie, mogłam dokładnie określić barwę jego włosów. Były w kolorze mocno ciemnego miodu. Mój oddech był płytki.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak blisko siebie staliśmy, dopóki przypadkiem nie dotknęłam jego ust moimi. Gdy to poczuł, spuścił wzrok, spoglądając na moje wargi, zaraz znowu spoglądając mi w oczy. Ostrożnie, ale odważnie złączył nasze usta. Chociaż nigdy w życiu z nikim się nie całowałam, wiedziałam co mam robić. Podążałam za nim, za rytmem, jaki on nadawał. Na początku były to delikatne muśnięcia, ale z każdą sekundą oboje robiliśmy się coraz bardziej pewni siebie. A może to tylko ja zyskiwałam na pewności? Wydawało mi się, że Arthur wiedział czego chce tak samo jak wtedy przy pokoju Liv. W pewnym momencie oderwał się ode mnie, wyraźnie zakłopotany.
- Wybacz, nie powinienem – widziałam, że chciał się wycofać, dlatego kiedy chciał zabrać ręce z moich bioder, przybliżyłam się do niego jeszcze bardziej, całując go i wsuwając palce w jego włosy na karku. Przez chwilę walczył ze sobą, ostatecznie jednak się poddając i przyciskając mnie do siebie. Kiedy zabrakło nam tchu po prostu przerwaliśmy, wpatrując się w siebie bez żadnej nieśmiałości czy niepewności. Jakby to, co stało się przed chwilą, było zupełnie normalne.
- Dziękuję – szepnęłam. – Znowu poprawiłeś mi nastrój – uśmiechnęłam się lekko.
- Tym razem zadziałało to w obie strony – zapewnił, wyraźnie szczęśliwy. – Spotkamy się jutro? – energicznie pokiwałam głową. – W parku. Może być o 12:00?
- Tak – zacisnęłam usta, spuszczając wzrok, a Arthur delikatnie musnął je swoimi, przez co natychmiast je rozluźniłam.
- Tak lepiej – uśmiechnął się, zakładając mi za ucho kosmyk włosów. – Do jutra.
- Do jutra – zgodziłam się, odprowadzając go tęsknym spojrzeniem. 

*~*

Przepraszam, że tak późno dodaję. Miałam co prawda już gotowy, ale jakoś nie potrafiłam znaleźć czasu, aby włączyć laptop. Piszcie, co myślicie. Póki co daruję sobie te komentarze, bo widzę, że za jest za mało zainteresowanych. 
Jula xoxo

4 komentarze:

  1. Czekam na więcej :-) Świetne!!! ~ BDExP

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawet nie mam pojęcia co pisać *o*
    Cudo po prostu <3
    ~Tiara

    OdpowiedzUsuń
  3. Maszaj nominację do Liebster Blog Award :D
    Informacje na moim blogu ^^

    http://death-that-never-comes.blogspot.com/p/inne.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja z chęcią zabrałam się za jakże gustowne opowiadanie. Czytam i czekam na romansik James'a z Nicole ;*] Ale on pewnie będzie złą postacią, więc nie mam na co liczyć. Tak czy siak - czekam. Pozdr. i weny!

    OdpowiedzUsuń

Jeśli już tu jesteś, proszę, zostaw komentarz, żebym wiedziała, co myślisz o mojej twórczości. Jeżeli ci się spodoba - zaobserwuj. Dzięki liczbie komentarzy (a na asku - like'ów) mogę zorientować się w liczbie osób, które czytają moje powieści. O ile więc jesteś jednym z moich czytelników - zostaw po sobie jakiś znak ♥ .